Faceci gapiący się na kozy

Data:
Ocena recenzenta: 5/10


The Men Who Stare at Goats to jeden z tych filmów o których można powiedzieć: "genialny pomysł!... szkoda, że nie wyszło".

Heslov (prywatnie znajomy George'a Clooney'a, co tłumaczy jego udział w tym przedsięwzięciu) miał właściwie wszystko co potrzebne, żeby stworzyć hollywoodzki przebój: odpowiedni budżet, czterech topowych aktorów i zaskakujący, całkiem nietuzinkowy scenariusz: lekka, komediowa forma z wojną w Iraku w tle.

Dlaczego się więc nie udało?

Warto zacząć od scenariusza właśnie. Film opowiada o tajnej jednostce amerykańskiej armii, której celem jest wytrenowanie żołnierzy-supermenów. Tak, supermenów. Wojowników Jedi. Ludzi, którzy wzrokiem potrafią mordować kozy, a w starciu z wrogiem wystarczy im siła woli, czasem wspomożona tylko nożem sprężynowym lub bronią palną.

Brzmi nieźle, nieprawdaż? Absurdalną parodia filmów wojennych z Eddim Murphy'm i Leslie Nielsenem w rolach głównych -- to się może sprzedać! Ale zaraz... co tu robi Kevin Spacey? I Jeff Bridges? I Ewan McGregor? Bo co robi Clooney wiemy -- wspiera swojego kumpla z podstawówki.
Mając taki zestaw nazwisk nie wypada nam zrobić głupiej komedii. Trzeba dodać do niej szczyptę egzystencjalizmu. Co więc, jeśli cała ta zabawa jest tylko pretekstem, żeby ukazać jak zła i okrutna potrafi być wojna, a jak dobrzy i szlachetni potrafią być zwykli ludzie, nieważne czy to rodacy Obamy (żołnierze), czy Husseina (cywile i terroryści)? Chociaż nie, to jednak zbyt pretensjonalne... Może więc lepiej opowiedzieć uniwersalną historię o ludzkim losie i przeznaczeniu? O odnajdowaniu siebie na irackiej pustyni? O potrzebie mentora, o przypadku i przyjaźni? I o konieczności wiary, nawet jeśli z góry wiadomo, że jest ona absurdalna i nie doprowadzi nas do żadnego zbawienia?

Takie dylematy przeżywał prawdopodobnie Grant Heslov (skądinąd scenarzysta doskonałego Good Night, and Good Luck) tworząc dzieło, które może teraz posłużyć za modelowy przykład do wykładu "Co zrobić, żeby film nie wymknął nam się całkiem spod kontroli?"

Zawinił nie tyle brak pomysłu na film (o takich dziełach nie ma zresztą co pisać elaboratów), co nadmiar pomysłów i brak spójnej koncepcji co chcemy tak naprawdę osiągnąć. Nie tylko jednak to. Film, jak na swoją mocno odjechaną fabułę, opowiadany jest w dość tradycyjny sposób. Poszczególne sceny łączy głos narratora, którym jest grany przez McGregora bezbarwny dziennikarz jadący zbadać sprawę tajnego oddziału. Miało to zapewne urealnić historię, która mimo zapowiedzi z początku filmu ("zdziwilibyście się ile z tych rzeczy naprawdę się wydarzyło") wzięta jest całkowicie z kosmosu. Urealnić się nie udało, udało się za to ostatecznie zrujnować surrealistyczny klimat filmu, jedyną rzecz która trzymała go jeszcze na nogach.

Czy wysiłek Heslova poszedł więc całkowicie na marne?

Nie jest aż tak źle. Niektóre sceny, jak ta z zabijaniem kozy siłą woli, są autentycznie śmieszne. Aktorstwo, szczególnie Clooneya i Bridgesa, jest na bardzo poprawnym poziomie, a historia wciąga, mimo oczywistych sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem. Miłe są też przerywniki ukazujące wycinki z życiorysów poszczególnych członków kompanii, wzięte niczym z "Bękartów Wojny" Tarantino (tylko niestety o wiele gorzej zmontowane).

Reżyser nie zniechęcił mnie więc do siebie kompletnie i chętnie wybiorę się na jego kolejny film. Jeśli tylko odwrócą się proporcje: znane nazwiska kontra spójność -- choćby nawet jeszcze bardziej surrealistycznej -- fabuły, będzie dobrze. Jak w piosence Golden Life.

Zwiastun:

...ekhm, Golden Li_f_e, Internauto zatracony! =}}}

Heh, wesoła pomyłka. Już poprawione :)

Dodaj komentarz