Moon: Popłuczyny po Lemie i Kubricku

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

"Moon" to powrót do korzeni w kinie science-fiction: koncentracja na człowieku i jego emocjach, nie na efektach specjalnych. Tak reklamowano dzieło Duncana Jonesa w mediach (przynajmniej tych brytyjskich). Dzięki temu też film dostał nagrodę na prestiżowym festiwalu w Edynburgu. Trzeba przyznać, że taka rekomendacja dawała nadzieję na ciekawy seans. Niestety, ciekawie jest tylko przez pierwsze pół godziny. Potem robi się nudno i przewidywalnie. Ale... po kolei.

Wiedząc o tym, że film miał bardzo mały budżet jak na produkcję sci-fi (zamknął się bodaj w 5 milionach dolarów), oczekiwałem przede wszystkim interesującej, prowokującej do myślenia historii, opowiedzianej w tanich wnętrzach charakterystycznych dla tego typu produkcji. Jakież było moje zdziwienie, gdy po seansie zreflektowałem się, że właściwie jedyne, co mi się podobało, to perfekcyjnie przygotowane dekoracje, zarówno w statku kosmicznym jak i za zewnątrz, na powierzchni księżyca. Wszystko zrobione old-schoolowymi metodami a'la "Na srebrnym globie", czyli zero efektów komputerowych. Fabuła z kolei zawiodła mnie całkowicie...

No ale wypada o niej wspomnieć.

Duncan Jones (tak, wszyscy już wiedzą, że to syn Davida Bowie, ale wspomnę o tym raz jeszcze, żeby się czasem nie okazało, że moja recenzja jest jedyną, która tego nie zaznacza, niby mimochodem, niby przez przypadek) opowiada historię astronauty wysłanego na księżyc w celu nadzorowania maszynerii wydobywającej z naszego naturalnego satelity substancję pod nazwą Helium-3, czyli "nową ropę". Sam Bell (grany bardzo poprawnie przez Sama Rockwella) do towarzystwa ma inteligentny komputer Gerty (coś wam to przypomina?), który zna odpowiedzi na wszystkie dręczące Sama pytania. Głównego bohatera poznajemy na raty. Najpierw, brodaty i nieco dziki, szaleje na powierzchni księżyca w wielkim samochodzie przypominającym Hummera; potem, ogolony już i znacznie bardziej ludzki, oczekuje na koniec swojej misji, do którego zostały tylko dwa tygodnie. Niedługo wróci do domu, do żony i dziecka, które ta urodziła mu podczas jego pobytu w kosmosie. Jesteśmy świadkami kilka rozczulających scen, w których Sam ogląda nagrania wideo swojej żony (bezpośrednia łączność z Ziemią zerwana została jakiś czas temu wskutek awarii) i oczekujemy na jego rychły powrót... Nie może być jednak tak prosto. W momencie, gdy wszystko wydaje się wyglądać idealnie, Sam ma wypadek i traci przytomność. Po pobudce czeka na niego niespodzianka...

Nie zdradzę chyba zbyt wiele fabuły (ale jeśli jesteście przewrażliwieni na punkcie spolierów, przejdźcie do kolejnego akapitu), jeśli powiem że film skręca w tym momencie w kierunku filozofowania na temat klonowania. Ciał i umysłów. Czy klony powinny być uznane za równe oryginałom? Jak sobie radzić w sytuacji, gdy dowiemy się, że zostaliśmy sklonowani, albo -- co gorsza -- że sami jesteśmy klonem? W końcu -- skąd pewność, że jesteśmy oryginalni? Że nie jesteśmy częścią jakiejś wielkiej machiny, pionkami w tej machinie? Jak to udowodnić? Jak żyć???
Osoba która nie widziała "Odysei Kosmicznej" oraz nie czytała Stanisława Lema czy Phillipa Dicka, może nawet zachwycić się świeżością i aktualnością tych pytań. Żyjemy przecież w erze genetyki -- niedługo wszystko będzie możliwe (a być może już jest, kto wie co tam knują za naszymi plecami perfidne korporacje?). Taki ktoś może wręcz zacząć zadawać sobie pytania o własną tożsamość, o to, czy roboty mają duszę i... inne tego typu sprawy. Dla mnie niestety "Moon" to tylko popłuczyny po Lemie, popłuczyny po Odysei, a wartości dodanej w tym całym sosie niestety nie odnalazłem.

No, ale załóżmy przez chwilę, że mało oryginalny temat to nie problem. Sam lubię wiele filmów, które z oryginalnością nie mają nic wspólnego, a są po prostu świetnie zrealizowane ("Sin City", "Lśnienie"), albo bronią się przez znakomite aktorstwo ("The Wrestler", "Gran Torino").

Co jeszcze nawaliło w "Moonie"?

Jedno słowo: narracja! Niedoświadczenie reżysera widać tu jak na dłoni. Tam, gdzie powinno się zwolnić, mamy przyspieszenia, tam, gdzie jest już nieco nudno i warto przyspieszyć, kamerzysta delektuje się jakimś szczegółem. Wszystko to sprawia wrażenie filmu poskładanego naprędce i nie do końca przemyślanego pod kątem tworzenia nastroju, zaczarowania widza swoją wizją i wciągnięcia go w tę historię. Mniej więcej po pół godzinie, które faktycznie może zafascynować, nagle wszystko dostajemy na talerzu. Misternie budowane napięcie zupełnie siada i od tej pory śledzimy losy bohaterów, którzy coraz mniej nas interesują, a których działania przewidzieć można z dokładnością do jednego miejsca po przecinku.

W ostatecznym rozrachunku nawalił więc również scenarzysta, który nie wiedział jak rozwinąć ten ciekawy pomysł i zrobić z niego prawdziwie fascynującą historię. Miałem tu niestety skojarzenie z Equillibrium, innym filmiem z gatunku sci-fi, który po ciekawym początku skręcił w rejony zupełnie mnie nie interesujące, ocierając się o farsę.

Strasznie się zawiodłem na "Moon" i to chyba widać w recenzji. Zmarnowany został naprawdę niezły pomysł na film. Duncan Jones zadbał o najdrobniejsze szczegóły scenograficzne, dobrze dobrał muzykę, udało mu się stworzyć całkiem wyjątkowy klimat... i wszystko to pięknie zaprzepaścił poprzez nieudany wybór scenarzysty oraz obsadzenie siebie samego w roli reżysera.
Ale -- to jego pierwszy film, ewidentnie widać tu jakiś zalążek talentu. Po sukcesie "Moona" na festiwalach znalazły się większe pieniądze i Jones kręci już nowy film science-fiction. Można mieć tylko nadzieję, że tym razem będzie znacznie lepiej.

Zwiastun:

A wystarczyło pomyślec, ze nie chodziło o kolejną wielką tajemnice i wszystko szybko zostało podane na talerzu celowo(takie odniosłem wrażenie i jesli to jest twoja głowna linia krytyki to zakladajac, ze mam racje twoja ocena mija sie z celem ;) ). Film ma pare wad ale sa to raczej drobne wady i ogladało mi sie go bardzo przyjemnie. Jeden z lepszych i świeższych filmów SF od dawna.
A co do podobieństw do mistrzów gatunku - miał sie do Transformersów odnieść? W dzisiejszych czasach zawsze jakieś podobieństwa i inspiracje znajdziemy.

Nie lubię mieć niczego podawanego na talerzu, może poza obiadem :)

Zdaję sobie sprawę, że film się wielu osobom podobał. Ja piszę o moim subiektywnym odczuciu i o rzeczach które mnie bardzo raziły, czyli przede wszystkim o kiepskim scenariuszu i problemach narracyjnych.

Jakbym się chciał znęcać nad tym filmem to napisałbym jeszcze osobny akapit na temat zupełnie kretyńskiego pomysłu na drugą część filmu i "dochodzenie do prawdy". Nie wiem jak niedorozwinięty musiałby być szef IT korporacji, żeby wymyślić tak dziecinne zabezpieczenia. Ale jak mówiłem, nie będę się znęcać.

Moon to ciekawy koncept i fajnie, że ktoś chce robić autorskie science-fiction nawiązujące bardziej do klasyki niż do najnowszych produkcji. Tu się akurat nie udało zrobić niczego wartościowego, ale kto nie próbuje ten nie wygrywa :)

'Lśnienie' nieoryginalne? Podaj wcześniejsze tytuły horrorów,
w których występuje materialne zło (ale nie jakaś tam personifikacja w postaci szatana) i pętle czasu? No i samo 'lśnienie'?

Może faktycznie ze Lśnieniem trochę pojechałem. Na szybko szukałem filmów, które mnie ujęły głównie formą. Kubrick opiera się na zgranym motywie (opuszczony dom w którym straszy) i to głównie miałem pewnie na myśli pisząc o nieoryginalności pomysłu.

Lśnienie jest nieoryginalne, bo wcześniej na ideę wpadł niejaki King, a Kubrick go tylko bezczelnie skopiował :P

Wypowiadałem się łącznie o powieści i filmie, może nawet bardziej o powieści - przy nieuważnym oglądaniu samego filmu łatwo nie załapać, co tak naprawdę się święci. Swoją drogą, niezależnie od tego, co twierdził King, jest to przykład gdzie ekranizacja bije książkę na głowę.

Ależ proszę, od początku filmu widać, że Jack Torrance tylko czeka na okazję, żeby pobiegać po tym hotelu z czymś ostrym.

A książka jest jedną z najwybitniejszych w swoim gatunku, z tym że głównym wątkiem jest alkoholizm Jacka, nie sam nawiedzony dom. Oczywiście jest to różnica między jedną z najlepszych książek a najlepszym filmem grozy, ale żeby od razu bić na głowę to nie. :P

No tak, ale 'opuszczony dom, w którym straszy', to prawie jak 'chłopak poznaje dziewczynę' ;)

Mam pytanie: gdzie można ten film zobaczyć/kupić?

Z moich dotychczasowych poszukiwań wynika że nigdzie w Polsce, film podobno był pokazywany jedynie na kilku festiwalach i w UK.

Bardzo dziwny jest też brak jakiejkolwiek kopii w internecie, mimo że film premierę miał już dość dawno. Czyżby to był jakiś diabelski plan reżysera aby uczynić film "elitarnym"?

W Anglii film pokazywany był w lipcu i sierpniu, ale chyba nigdzie indziej na świecie nie był jeszcze w kinach. Na razie jeździ po festiwalach i szuka dystrybutora chyba.

Hello, mam parę uwag do tekstu.
Króciutko i na temat.
Czy "na srebrnym globie" w kwestii technicznej to nie czasem efekty specjalne właśnie ?
Fabuła - gdzie tu podobieństwa do Odysei 2001 ? Przypominam, w fabule, czyżby robot i kosmos zaledwie ? Więc wszystkie filmy sf są identyczne
Proszę, może Wally też ma coś do dodania? (i nie chodzi o głównego bohatera - robota )
Dalej, bo nie mam czasu, muszę się odnieść do popłuczyn po Lemie, porównujemy pomysły książkowe do filmowych, filmowe do książkowych czy skoncentrujemy sie na samym filmie ?
Od kiedy to tak sie robi w poważnych recenzjach?
Czy podobne pomysły były w innych filmach ? Tak, były z najgorszym Batmanem w historii ( Keaton)w "Mężach i żonie" bodajże więcej nie pamiętam.
A co do "Lśnienia", no cóż częściej porównuje sie kubrickowskie do miniserialu z 1997 r. Do książki raczej nie ma sensu, nie ta liga ze względu na zbyt wąskie środki przekazu filmowego.
Miło za to czytało mi się wytykanie wszelakich błędów operatorskich czy reżyserskich ogólnie, recenzent powinien sam zrobić film, będzie na pewno idealny ;)

Czy "na srebrnym globie" w kwestii technicznej to nie czasem efekty specjalne właśnie ?

W Polsce w latach 70-tych? :> Nie, tam mamy do czynienia z charakteryzacją i dekoracjami. Świetnymi jak na marny budżet, ale w dzisiejszych czasach jednak nieco śmieszymi.

[...] gdzie tu podobieństwa do Odysei 2001? [...] porównujemy pomysły książkowe do filmowych, filmowe do książkowych czy skoncentrujemy sie na samym filmie ?

Do czego się w takim razie odnosić opisując nowy film science-fiction jeśli nie do klasyków sci-fi w dziedzinie filmu i literatury?

Podobieństwo do Odyseji było dla mnie oczywiste od początku. Nie chodzi tylko o to, że fabuła jest w kosmosie, a człowiekowi towarzyszy inteligentny robot (choć to oczywiście też), ale ogólnie o klimat pierwszych minut filmu, który bardzo przypominał mi tego klasyka. Potem fabuła "Moon" skręciła w innym kierunku, bliższa filozofowaniom Lema, stąd nawiązanie do tego autora.

Od kiedy to tak sie robi w poważnych recenzjach?

Szczerze, to nie mam pojęcia. Jam bloger prosty, nie żaden poważny recenzent :>

Recenzent powinien sam zrobić film, będzie na pewno idealny

Recenzent nie zna się na robieniu filmów, więc jeśli takowy by zrobił, zapewne byłby on katastrofą.

No i koniec końców recenzent popełnił film. W dodatku przypominający "Moon" klimatem. O ironio! ;D

Dodaj komentarz