Tsai Ming-Liang i "Rzeka"

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Stoimy właśnie w kolejce na film "Rzeka" Tsai Minga-Lianga. Zaczyna się za godzinę. Nauczeni nie wpuszczeniem (mimo karnetów) na Vive l'amour, jesteśmy odpowiednio wcześniej.

Tsai jest rozchwytywany we Wrocławiu, gdzie trwa retrospektywa tego tajwańskiego reżysera. Przygotowując się na jego filmy wzięliśmy udział w spotkaniu w festiwalowym Cafe Gazeta, gdzie reżyser oraz dwójka jego ulubionych aktorów opowiadali o tym czym dla nich jest kino, a piątka rodzimych krytyków reklamowała książkę na temat filmów Ming-Lianga racząc nas własnymi interpretacjami jego dzieł.

Oo -- wpuszczają (na "Rzekę").

Już w kinie. Sala wypełnia się migiem, na pewno będzie komplet, podobnie jak na innych filmach tego reżysera. Laureat Srebrnego Niedźwiedzia (za "Rzekę" właśnie oraz Złotego Lwa w Wenecji (za "Vive l'amour") był w Polsce do tej pory mało znany. Festiwal Era Nowe Horyzonty ma szansę to zmienić.

Zostało jeszcze pół godziny do filmu.

O czym mówił Tsai na spotkaniu? Mniej o konkretnych filmach, więcej o tym dlaczego w ogóle warto robić kino i jaka jest jego rola. Ming-Liang prezentuje opinię mało popularną wśród obecnych twórców filmowych. Według niego aktor nie powinien w filmie grać, powinien być sobą. Rola powinna wydobywać z niego to co przeżył w przeszłości. Doświadczenie życiowe powinno być głównym orężem aktora, nie umiejętności przystosowania się do konkretnej roli. O dwójce obecnych na spotkaniu aktorów, ulubieńców reżysera, powiedział om tak "Oni nie grają w moich filmach. Oni po prostu tacy są".

O co więc chodzi? O dokument? Chyba niezupełnie. Ming-Liang uważa, że kino jest świetną okazją do przeżycia jeszcze raz tego co zdarzyło się w prawdziwym życiu. Tyle że pełniej, w czystszej formie. Z aktorów wydobywa więc prawdziwe emocje, po to aby zarówno oni, jak i widzowie oglądający skończone dzieło odczuli je na sobie.

Trudno jest jednak pisać o reżyserze nie znając ani jednego z jego filmów. Do rozpoczęcia filmu już tylko 10 minut. Do zobaczenia po seansie...

[minęły dwie ciężkie godziny]

Tsai robi podobno dwa typy filmów: o (braku) miłości i o (patologicznej) rodzinie. "Rzeka" to ewidentnie ten drugi typ, choć miłości za wiele również nie dostrzegłem.

Ostrzegano nas, że Tsai to kino nudy i rzeczywiście: nawet na scenach, nazwijmy to, erotycznych można spokojnie zasnąć. Mimo to i mimo dość nietypowych relacji seksualnych panujących w rodzinie i poza nią, film oglądało się nadzwyczaj przyjemnie. Wizualnie to kino bardzo wysmakowane, fotograficzne. Treściowo -- bardzo uczuciowe. Fabuła jest oczywiście bardzo skąpa (ale istnieje, w przeciwieństwie do wielu innych filmów tego reżysera), ale to nie film fabularny, tylko obraz przeznaczony do (nieco perwersyjnego) rozkoszowania się.

Przez dwie godziny trwania filmu poznajemy każdego z trójki głównych aktorów (a może właśnie poznajemy ich jako ludzi) nie przez to co mówią, bo mówią mało, a przez to co robią, jak się zachowują, jak gestykulują, jak się kurczą, jak okazują niechęć, pożądanie, ból, nienawiść.

"Rzeka" daje w kość ogromem uczuć, ale o dziwo, występują w tym poważnym filmie elementy humorystyczne. Widać, że reżyser mimo takiego a nie innego tematu, potrafi spojrzeć na swój film z przymróżeniem oka, z gracją rozładowując kilkukrotnie bardzo gęstą atmosferę.

Na szybko więcej powiedzieć się nie da. Na pewno wybiorę się na jeszcze co najmniej jeden film tego reżysera podczas festiwalu, żeby wyrobić sobie pełniejszą opinię na jego temat.

Widziałam tylko "Nie chcę spać sam" i "Która tam jest godzina". Ten drugi podobał mi się bardziej, ale, o dziwo, nic z niego nie pamiętam. W "Nie chcę..." najbardziej do mnie przemawia tytuł. ;) I w jakimś sensie klimat. Ale nie jest to film, do którego miałabym ochotę wrócić. Więcej - jest to jedna z tych produkcji, które pozwoliły mi zrozumieć, czemu we Wrocławiu ludzie wychodzą z sali w trakcie seansu.

Ostatecznie zaś w zeszłym roku dobił mnie "Pomóż, Erosie" - film wyreżyserowany przez ulubionego aktora Tsai Minga-Lianga; on sam był jego producentem. Skutecznie mnie toto zniechęciło do kinematografii z tamtej części świata na jakiś czas i po raz pierwszy (i ostatni zarazem, jak do tej pory) sama wyszłam z kina wcześniej - pragnienie zdążenia na pociąg wygrało z poczuciem obowiązku.

Nasłuchałam się, że Tsai robi filmy bez fabuły i spodziewałam się dużego eksperymentowania. Na szczęście fabuła o dziwo jest i reżyser w pełni panuje nad całością dzieła, o czym wspominali niektórzy dziennikarze na spotkaniu z udziałem Tsaia.
Muszę przyznać, że reżyser lubuje się w dłużyznach, które na szczęście nie wytrącają z rytmu, a raczej są wyznacznikami jego stylu, jego sposobem narracji. Po obejrzeniu jednego filmu mam potrzebę kontunowania przygody z filmami Minga -Lianga i chyba zdecyduję się na "Kapryśną chmurę", wymienianą wśród jego najlepszych utworów.

Dodaj komentarz